Jedziemy na campa!

Idzie weekend, piękna pogoda, szkoda czas zmarnować na siedzeniu w domu. Kilka szybkich telefonów, ekipa zebrana. To co, jedziemy? Nic prostszego. Jak się okazuje to wcale tak nie jest. Trzeba przecież wyjść z domu. Dobra, to zbieramy szybko wyprawkę i w drogę. I tutaj zaczynają się schody. Młoda wstała w wyśmienitym humorze, tak wyśmienitym, że nie ma czasu na śniadanie, a przecież głodna nie pojedzie. Więc zaczynamy podchody z karmieniem dziecka. Może kanapeczka? NIE! To może kiełbaski? NIE! To może mleko? NIE! To może zaraz na głowę dostanę? NIE! Jesteś mama potrzebna, więc ogarnij się. Koniec końców zirytowana dochodzę do wniosku, że dziecko z głodu nie umrze, najwyżej zje na dworze. No tak, ale przecież trzeba jej to jedzenia zabrać. Dla nas raczej problemu z tym nie ma, ponieważ kulinarny wachlarz możliwości potraw gotowanych na ognisku Viking rozbudował do granic możliwości. Wystarczą tylko małe zakupy. Małe, mhm, będzie nas koło 15 osób. Czyli znowu wracam do punktu wyjścia: jedzenia dla dziecka. Na co tym razem jaśniepani będzie miała ochotę? Dobra, wezmę wrzątek i mleko, może jej podejdzie. Owoce też by się przydały, na pewno coś do picia, może jakieś przekąski. Oczywiście, nie może zabraknąć ogórka w każdej postaci: kiszony, konserwowy i zielony.

O czerwonej papryce też nie mogę zapomnieć. Dobra, to czego jeszcze nie wzięłam? Pomyślę za chwilę, ubiorę dziecko. Oczywiście młoda ma swój pogląd na życie i jak jej wytłumaczyć, że kiedy jest ładna pogoda, świeci słońce to ciepła kurtka przeciwdeszczowa i gumiaki nie będą potrzebne. Ubranie białej koszulki też nie jest najlepszym pomysłem, bo będzie jednorazowa. Poziom ubrudzenia się młoda również odziedziczyła po ojcu i tutaj także mogą śmiało ze sobą konkurować. To co, jeszcze pampki, mokre chusteczki, ubrania na zmianę, buty na zmianę. I co najważniejsze, trzeba by młodą uczesać, tylko jak ją złapać? Udało się, uff. Ale Maja stój, nie wyrywaj się, mama już kończy! Oczywiście nad uchem już słyszę stękanie i wzdychanie bo przecież mieliśmy się szybko zebrać. Spoko, to co spakowałeś? Yyyyy zebrałem rzeczy z garażu, super! To jeszcze ja. Z zaplanowanego czasu, na luzie się pozbieram, został czas na szybkie ubieranie się i umycie zębów przed wyjściem.

Kiedy już ten cały milion rzeczy udało się wreszcie pozbierać i mogliśmy wyjść z domu, to pojawił się odwieczny dylemat – czym jedziemy? Tak to jest jak dwóch kierowców w rodzinie posiada trzy samochody, z czego dwa dwuosobowe. No to co, oczywiście plaskaczem, żeby było gdzie wsadzić fotelik dla dziecka. No ale przecież tych wszystkich rzeczy obozowych nie wsadzę do bagażnika bo nie będę co tydzień prała samochodu. Dobra jedziemy na dwa auta, logiczne. Trzyosobowa rodzina jedzie dwoma samochodami. Viking oczywiście jedzie jako pierwszy, bo przecież szybciej się pozbierał, a ja zgarniam po drodze słabo-mobilnych znajomych. I tu pojawia się wyzwanie! Jakie? 12 km do przejechania, niby nic, ale jaśniepani z chęcią poszłaby w tym czasie na drzemkę. A później wstanie maruda, znowu mózg się odklei i będzie nieznośna, a przecież plan jest taki aby miło spędzić dzień! Więc walczymy żeby przez te 12 km nie zasnęła. Dojechałam wreszcie na miejsce.

I wiecie co? Już jestem zmęczona! Koniec końców walka z młodą o to w co miała się ubrać była bez sensu bo i tak ściągnęła koszulkę, buty i chodziła w samych spodenkach. Z jedzenia, które jej zabrałam nic nie ruszyła. Przecież ciocie i wujki przywieźli lepsze. I generalnie dzień naprawdę miło spędziliśmy. Viking uśmiechnięty od ucha do ucha szepcze ile to materiału udało mu się nagrać, będzie co składać. Ekipa też uśmiechnięta i pojedzona. A ja już drapię się po głowie jak wrócić do domu te 12 km żeby młoda tym razem też nie zasnęła bo inaczej noc będzie z głowy. No i jak ogarnąć te wszystkie rzeczy, które przecież wrócą z nami do domu…

Brak komentarzy

Pozostaw odpowiedź